17.01.2021 11:18 21 NW Na froncie walki z covid-19
Epidemia COVID-19 rozpoczęła się 17 listopada 2019 roku w mieście Wuhan w prowincji Hubei, w środkowych Chinach. 11 marca 2020 roku uznana została przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) za pandemię. W połowie stycznia wirus rozprzestrzenił się w całych Chinach, a w drugiej połowie lutego ogniska zakażeń wybuchły w Korei Południowej, we Włoszech i w Iranie. Pierwszy przypadek w Polsce odnotowano 4 marca 2020 roku. Od tego czasu temat koronawirusa był już na językach wszystkich. Na niemal całym świecie rozpoczęła się walka z wirusem, która trwa do dziś. W ramach nowego cyklu „Na froncie walki z COVID-19” rozmawiać będziemy z lekarzami, pielęgniarkami, ratownikami medycznymi, pracownikami DPS-ów czy pacjentami m.in. o tym, jak wygląda szpitalna rzeczywistość, jak radzą sobie ze stresem i stwierdzeniami, że „koronawirus to ściema”.
W ramach cyklu "Na froncie walki z COVID-19" porozmawialiśmy z ratownikiem medycznym Tomaszem Grothem. W zawodzie pracuje od dziesięciu lat i opowiedział nam o tym, jak wygląda jego praca w dobie pandemii.
NW: Jako ratownik pracuje pan już dziesięć lat. To na tyle długo, że ma już pan pewien obraz tego z czym ten zawód się "je" i może pan śmiało powiedzieć czy miniony rok był najtrudniejszym w pana pracy?
Tomasz Groth: 2020 rok był najtrudniejszym w całej mojej karierze zawodowej. Teraz atmosfera się trochę uspokoiła, ale wydaje mi się, że to my - ratownicy przyzwyczailiśmy się po prostu do tej sytuacji. Liczba wyjazdów obecnie jest taka sama jak na początku pandemii.
NW: Pan sam miał koronawirusa. Mimo młodego wieku i ogólnego, dobrego zdrowia nie przeszedł go pan bezobjawowo.
Tomasz Groth: Na koronawirusa zachorowałem w połowie września. Rzeczywiście, jestem osobą zdrowa, nie palącą i staram się prowadzić zdrowy tryb życia. Jednym z pierwszych objawów, jaki się pojawił był ból grzbietu. Po dwóch dniach pojawił się ból głowy i utrata smaku i węchu. Po kolejnych dwóch dniach miałem już gorączkę 39-40 stopni. Leki pomagały na krótką chwilę, a choroba w ciągu 6 dni rozwinęła się w takim stopniu, że nie byłem w stanie oddychać. Traciłem przytomność. Koledzy z pogotowia zabrali mnie do szpitala do Gdyni, gdzie byłem hospitalizowany przez 7 dni. Po wyjściu przesiedziałem jeszcze 2 tygodnie w domu. Nikomu nie życzę przechodzenia tego, bo stan, gdy nie można samemu wziąć powietrza jest nie do opisania. Nie ważne w jakim wieku jesteśmy – wirus zaraża wszystkich. Do dziś towarzysz mi zmęczenie. Po wejściu na drugie piętro pojawia się już zadyszka. Smak także jest mdły. Badanie wykazało, że miałem 28 proc zajętych płuc przez covid. Niby to nie dużo, a problem był już na tyle duży, że traciłem przytomność.
NW: Co w takim razie uważa pan o stwierdzeniu, że wirusa nie ma, albo że jest to „rozdmuchany temat”?
Tomasz Groth: Trochę śmieszą mnie takie stwierdzenia. Pracuje z wirusem od samego początku i widziałem, jak ludzie umierają i jak szybko postępuje ta choroba. Wszystkich niedowiarków zapraszam na oddziały covidowe, gdzie leżą i umierają osoby młode. Nie tak dawno mieliśmy dziecko 13 letnie, które było w bardzo ciężkim stanie. Osoby, które uważają, że nie ma wirusa niech zgłoszą się na wolontariat. Nam naprawdę przyda się każda para rąk do pomocy. Nie będą musieli używać środków zabezpieczających, skoro wirusa nie ma, a przynajmniej my na tym zaoszczędzimy.
NW: Jak myśli pan o najtrudniejszym dniu w pracy, to co nasuwa się jako pierwsze?
Tomasz Groth: Każdy dzień w pracy jest inny, ale do każdego podchodzę z pełnym zaangażowaniem. Staram się nie zapamiętywać tych przykrych zdarzeń, ale jak wiadomo - nie da się ich wymazać zupełnie z pamięci. Najtrudniejsze są wezwania związane z dziećmi. Do dziś pamiętam jeden ze swoich pierwszych wyjazdów, zaraz po ukończeniu studiów – usłyszeliśmy „dziecko zjechało z górki na sankach prosto pod jadący samochód”. Jeśli chodzi o pandemię to całkiem niedawno przyjechaliśmy do mężczyzny, który skarżył się na duszności, miał temperaturę. Mimo złego samopoczucia normalnie rozmawialiśmy, sam się spakował, ale po około 30 minutach od wyjścia z domu zmarł…
NW: Praca wymaga cierpliwości, determinacji, wytrzymałości – przede wszystkim psychicznej. Miał pan chwile zwątpienia, czy jest to odpowiednie miejsce dla pana?
Tomasz Groth: Do pracy chodzę z satysfakcją. Sprawia mi ona ogromną przyjemność. Mimo trwającej pandemii nie zamieniłbym jej na żadną inną.
Fot. archiwum prywatne/Tomasz Groth
NW: Musi pan przyznać, że nie jest to praca przeciętnego Polaka, który zaczyna o 8:00 i po 16:00 wraca do domu. Jak wygląda dzień z życia ratownika w dobie pandemii i jak bardzo różni się praca teraz, od tej sprzed roku?
Tomasz Groth: Przed pandemią ubieraliśmy się tylko w nasz charakterystyczny, pomarańczowy uniform. Teraz przygotowanie do wyjazdu trwa o wiele dłużej. Ubieramy się w specjalistyczny kombinezon, który chroni nas od góry do dołu. Gdy już wieziemy pacjenta często jeździmy od jednego szpitala do drugiego, bo nie ma miejsc. Gdy uda nam się już znaleźć placówkę, która przyjmie chorego, to trzeba odczekać w kolejce, bo przed nami są inne zespoły ratownictwa medycznego. Pacjent spędza tym samym nie rzadko w karetce nawet do pięciu godzin. Przez ten cały czas my nie możemy zdjąć kombinezonu, maski, zjeść, napić się czy załatwić potrzebę fizjologiczną. Następnie, po zdaniu pacjenta, konieczna jest jeszcze dezynfekcja karetki, sprzętu i nas samych, co trwa ok 2 godzin.
NW: Czyli są dni, kiedy w ciągu jednego dnia jeden zespół wyjeżdża tylko do jednego pacjenta?
Tomasz Groth: Tak, zgadza się. Dyżur trwa 12 godzin. Zdarza się tak, że w tym czasie zdążymy tylko zrobić jeden wyjazd. Problemem są często przychodnie, które nie chcą przyjmować swoich pacjentów, tylko każą im wzywać pogotowie ratunkowe. Lekarze boją się jeździć do pacjentów m.in. ze względu na brak zabezpieczenia odpowiedniego, dlatego dzwoni się po nas, co często zabiera możliwość pomocy komuś, kto naprawdę jej potrzebuje.
NW: Nie jeden ani nie dwa razy zdarzały się już sytuacje, w których ratownicy byli okłamywani – wzywani do przyjazdu, a np. okazywało się, że mają objawy koronawirusa. Wy za nim pojedziecie do pacjenta koronawirusowego musicie się odpowiednio zabezpieczyć – co w takiej sytuacji robicie, gdy nie zostajecie poinformowani o wszystkim – i jak wiele takich sytuacji było?
Tomasz Groth: Ludzie bardzo często nas okłamują. Nie tylko w kwestii koronawirusa. Nie przyznają się, że pili alkohol, brali narkotyki. Nie zdają sobie sprawy z tego, że ma to ogromne znaczenie, byśmy wiedzieli jakie leki podać. Jeśli chodzi o koronawirusa, to wiele osób ukrywa objawy, co wyklucza ekipę na kilka dni, do czasu wykonania testów. Wówczas muszą ich zastąpić inni ratownicy.
NW: W ten sposób w ciągu miesiąca wyrabiacie etat czy dużo więcej?
Tomasz Groth: Zdecydowanie więcej. Ratownicy w miesiącu pracują średnio 200 – 300 godzin. W grudniu spędziłem w pracy około280 godzin.
NW: Dlaczego ludzie nie przyznają się, co im naprawdę dolega?
Tomasz Groth: Boją się, że karetka nie przyjedzie, że dyspozytor nie przyjmie wezwania.
NW: Czy zdarzają się agresywni pacjenci?
Tomasz Groth: Oczywiście, że tak i to zbyt często. Najczęściej są to osoby pod wpływem różnych środków odurzających. Często padają wyzwiska w nasza stronę i dochodzi do rękoczynów. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że ratownik medyczny w czasie wykonywania swoich czynności zawodowych jest funkcjonariuszem publicznym. Naruszenie jego nietykalności cielesnej jest przestępstwem zagrożonym karą pozbawienia wolności do trzech lat. Z tego co wiem to każdy z ratowników, którego znam miał już tego typu sytuacje.
NW: Czy zaszczepił się pan? Co uważa pan o szczepieniach – czy to obecnie jedyna słuszna forma walki z pandemią?
Tomasz Groth: Jestem medykiem i wierzę w medycynę, więc nawet nie zastanawiałem się czy to dobra decyzja. Na tę chwilę jest to jedyna forma walki z koronawirusem. Zaszczepiłem się pierwszego dnia, gdy przyjechały do nas szczepionki, czyli 27 grudnia. Drugą dawkę otrzymam 18 stycznia. Widzę na co dzień jak wirus zabija i osłabia organizm. Namawiam wszystkich do zaszczepienia się. Nie znam nikogo, kto miałby inne powikłania niż ból ręki w miejscu ukłucia.
Fot. archiwum prywatne/Tomasz Groth